Przejdź do głównej zawartości
"W czerwcową niedzielę, po
4 po południu centrala przyjmowania zgłoszeń o wypadkach w Oak
Island w Karolinie Północnej odebrała pełen paniki telefon: "Jest tu
rekin… atakuje ludzi!". Krótko potem inny głos krzyczał do słuchawki:
"Mamy tu dziewczynkę, której rekin odgryzł rękę. Potrzebujemy
natychmiast karetki!".
12-latka przeżyła atak rekina, lekarze musieli jej jednak amputować przedramię. Zaraz po tym zdarzeniu rekin zaatakował 16-letniego chłopca. Stało
się to zaledwie kilka kilometrów dalej. Znowu zadzwonił telefon
alarmowy z wiadomością o odgryzionej ręce.
Dwa ataki rekina w ciągu zaledwie 90 min, w tej samej okolicy, to
rzecz niezwykła nawet na amerykańskim wybrzeżu. Co dzieje się w tym
morzu?
Około 1100 km na północ stąd Greg Skomal, w t-shircie, kepi i
okularach słonecznych, stoi na pokładzie niewielkiej motorówki
kursującej z Cape Cod. Z harpunem w ręku biolog morski czatuje przy
koszu dziobowym wystającym na kilka metrów z łodzi.
Woda w tym miejscu ma najwyżej 3 m głębokości. Czasami wystarczy
tylko parę godzin, innym razem jednak trzeba czekać całymi dniami, aż
pod motorówką pojawi się cień wielkiej ryby. Wtedy Skomal podrywa szybko
kopię. W ten sposób przymocowuje do masywnego cielska żarłacza białego
niewielki nadajnik.
Tę część wybrzeża zajęło 70 drapieżnych ryb. To, co niepokoi pływaków,
nurków i surferów, zachwyca naukowców. Są przekonani, że najbardziej
przerażający drapieżnik morski znowu powrócił.
Losy żarłacza białego są dla obrońców środowiska dowodem na to, jak
dalece człowiek zdołał zrujnować ekosystem oceanów. Drapieżnik ten pływa
po morzach od 16 milionów lat, ponura prognoza mówi jednak, że
grozi mu wymarcie.
Obecnie jednak biolodzy morscy, tacy jak Skomal, ostrożnie odwołują
alarm. Wraz ze swoim kolegą Georgem Burgessem, weteranem ichtiologii,
oraz z ekostatystykiem Tobeyem Curtisem z National Oceanic and
Atmospheric Administration opublikował on w magazynie naukowym "Plos
One" nowe wyniki badań opartych na obserwacjach i danych z satelity. Są
wręcz sensacyjne.
W zachodniej części północnego Atlantyku, jak informuje owa 3 naukowców, odnawiają się zasoby żarłacza białego. Z wybrzeża Florydy
napływają informacje, że zwierzęta te występują tam już tak licznie, jak
w latach 30. i 40. ubiegłego stulecia. Również u
brzegów Nowej Zelandii i Republiki Południowej Afryki znowu zwiększają
się odczuwalnie ich zdziesiątkowane dotąd zasoby.
George Burgess, który kieruje działem badań nad rekinami w Muzeum
Historii Naturalnej Florydy, uważa nawet, że żarłacz biały nie musi już
być wpisany na listę gatunków podlegających ochronie. Burgess, Curtis i
Skomal wyjaśniają również, jak to się stało, że w północnym Atlantyku
znowu przybywa owych największych i najbardziej niebezpiecznych ze
wszystkich drapieżnych ryb. Wynika to nie tylko z zastosowania działań
ochronnych, lecz również z faktu, że rozmnożył się gwałtownie ważny
drapieżny ssak z rodziny fokowatych – szarytka morska.
Pomimo owych pozytywnych przesłanek inni ekolodzy zachowują daleko idącą
ostrożność. Żarłacza białego z trudem poddać można bowiem
dokładniejszej obserwacji, to zaś utrudnia dokonanie wiarygodnych
pomiarów. Gatunek ten jest nie tylko jednym z najpotężniejszych, ale i
najbardziej tajemniczych wśród mieszkańców mórz.
Co chwila pojawia się on znienacka u wybrzeży, tam, gdzie się go
najmniej spodziewano – np. przy kanadyjskim nadmorskim mieście
St. Andrews, gdzie zaskoczył wycieczkowiczów na łodzi podczas obserwacji
waleni. Albo niedaleko indonezyjskiej wyspy Sumbawa, gdzie rybacy za
pomocą harpunów schwytali 1 z okazów, sporządzili z niego filety i
sprzedali je za około 1000 $ na targu.
Drapieżnik ten znika z kolei z miejsc, w których był dotychczas
zadomowiony. Po 7 śmiertelnych atakach na pływaków, jakie zdarzyły
się w ciągu 3 lat, władze zachodniej Australii zarządziły
polowanie na żarłacze tępogłowe, tygrysie i białe. Ten ostatni umknął
jednak swoim prześladowcom.
Biolog Greg Skomal bez strachu zbliża się do największego oceanicznego
drapieżnika. Podchodzi tak blisko, jak większość ludzi nigdy by się nie
odważyła. – Niepokoimy rekiny pływające na płytkich wodach, co powoduje u
nich stres i nieprzewidywalne zachowania – mówi badacz.
Nadajnik, który przytwierdza do ciała żarłacza białego, nie rozszyfruje
oczywiście wszystkich zagadek tego drapieżnika. Naukowcy byliby
zadowoleni, gdyby udało im się chociaż dokładniej niż dotychczas śledzić
jego długie i zawiłe trasy. Na razie wiadomo jedynie tyle, że dorosły
osobnik potrafi pokonać w ciągu 1 dnia od 70 do 100 km.
Jeszcze do niedawna Skomal uważał, że wędrówki rekina z Cape Cod
przebiegają według prostego wzorca: w maju, na początku ciepłej pory
roku, zwierzęta wynurzają się przed półwyspem, a w grudniu, kiedy robi
się zimno, ciągną na południe, ku wybrzeżom Florydy. W tej chwili już
wie, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Niektóre rekiny
skręcają na przykład na wschód i docierają daleko w głąb Atlantyku. Nikt
nie wie, dlaczego tak robią.
Niedawno Greg Skomal i jego
koledzy dowiedzieli się, że żarłacz biały może żyć grubo ponad
70 lat, a więc znacznie dłużej, niż dotychczas myślano.
Można więc wyobrazić sobie, że żyją dziś jeszcze zwierzęta, które
pływały w morzach w czasach II wojny światowej.
Dopiero kilka miesięcy temu naukowcy z Massachusetts odkryli, że
drapieżnik ten pod względem seksualnym ma dość spóźniony zapłon. Samce
osiągają dojrzałość płciową dopiero w wieku 26 lat, a samice są zdolne
do rozmnażania po kolejnych 7 latach. Do tej pory w podręcznikach
pisano, że zwierzęta te najpóźniej w 13 roku życia gotowe są do
łączenia się w pary. Późna dojrzałość płciowa może prowadzić do tego, że
liczbę potomstwa trzeba będzie skorygować w dół, co z kolei może odbić
się na ogólnej liczbie tych zwierząt żyjących dziś w oceanach.
Nie zmienia się tylko jedno: fatalna opinia o owych morskich potworach.
Żarłacz biały do dziś uważany jest przez laików za ludożercę – nic
dziwnego, skoro w 2 na 3 ataki w Australii spowodował śmierć
swoich ofiar.
Brytyjski zoolog Thomas Pennant już w 1776 roku przypisywał owemu
drapieżnikowi ”wielką pożądliwość ludzkiego mięsa”. – Umyślnie czy nie –
kiedy dochodzi do ciężkich obrażeń, zawsze odpowiada za nie owa wielka
trójka: żarłacz tępogłowy, tygrysi i biały – stwierdza George Burgess.
Osoby zażywające morskich kąpieli myślą, że żarłacz biały pływa teraz
daleko w morskich głębinach w poszukiwaniu zdobyczy. W rzeczywistości
jednak ów drapieżnik znajduje się zaledwie o kilka km od plaży.
Większość ataków rekinów – jak stwierdził Burgess u wybrzeży Florydy –
zdarza się na pozornie bezpiecznej głębokości nieprzekraczającej 1,80
m.
Czy grozi nam więcej ataków, gdy zasoby się odnowią? Badacz morski Greg
Skomal nie sądzi, by miało to automatycznie oznaczać większe
niebezpieczeństwo dla pływaków. Dodaje jednak: – Na plażach, przy
których pojawia się żarłacz biały, należy zachować ostrożność.
U wybrzeży Karoliny Północnej od czerwca odnotowano już 8 ataków
rekinów na osoby kąpiące się w morzu. Nawet specjaliści z długim stażem
nie potrafią na razie wytłumaczyć tak wielkiej ich liczby. Powodem
niezwykłej agresywności tych zwierząt mogą być wysokie temperatury i
okres wylęgania się żółwi morskich – przypuszcza Burgess. Doświadczony
ichtiolog wie jednak oczywiście, że te czynniki pojawiają się każdego
roku. To, co mówi dalej, może sprawić, że co bardziej bojaźliwym
amatorom kąpieli zmrozi się krew w żyłach: – My, naukowcy, mówimy w
takich przypadkach o czynniku X – w oceanie trwa coś, czego nie jesteśmy
w stanie wytłumaczyć.
Biolodzy wykluczają tylko jedno: że rekiny nagle nabrały apetytu na
ludzkie mięso. Człowiek jest dla tych zwierząt, żądnych
wysokotłuszczowego pożywienia, o wiele za chudy i zbyt kościsty. Jeszcze
nigdy w ich żołądkach nie znaleziono kompletnego ludzkiego ciała. –
Jeśli wziąć pod uwagę ogromny wzrost liczby osób korzystających z
morskich kąpieli, jest nawet dziwne, że odnotowujemy tak niewiele ataków
rekinów – uspokaja ekostatystyk Tobey Curtis z National Oceanic and
Atmospheric Administration. Nigdy dotąd tak wielu urlopowiczów nie
pływało w morzach, jak dzieje się to w czasach współczesnych. Dzięki
specjalnej odzieży, chroniącej przed wyziębieniem nurkowie i surferzy
mogą także przebywać w wodzie znacznie dłużej niż kiedyś.
I jeszcze jedne dane statystyczne powinny przyczynić się do uspokojenia
osób panicznie bojących się rekinów: coraz mniej ludzi umiera z powodu
obrażeń odniesionych w wyniku ataku. W Australii dotychczas ginęła co
2 ofiara ukąszenia przez rekina, obecnie zaś 9 na 10 udaje się przeżyć. Wiele plaż, na których pojawiają się owe drapieżniki,
zostało już wyposażonych w tak zwane Shark Attack Pack – zestawy
pierwszej pomocy, zawierające niezbędne opatrunki i narzędzia, które
pomagają zatamować krwawienie po ugryzieniu.
Niebezpieczeństwo wykrwawienia się to jednak nie jedyne ryzyko. Ofiary
ataku znajdują się w groźnym dla życia stanie szoku. Grozi im także
zakażenie: pysk żarłacza białego jest pełen bakterii, które w ludzkim
organizmie mogą doprowadzić do śmierci.
Ten, kto pomimo owych niebezpieczeństw odważa się na kąpiel w wodach
zamieszkanych przez rekiny, powinien w przypadku spotkania z owym
morskim potworem pamiętać, że tu najlepszą obroną jest atak. – Udawanie
martwego nic nie pomoże – ostrzega Burgess. I zaleca: – Po zdecydowanym
uderzeniu w pysk rekin najpewniej się odwróci. Wtedy zyska się
przynajmniej czas na to, by uciec z wody i zachować życie."
Artykuł za Der Spiegel
Komentarze
Prześlij komentarz