Starcie z Hiszpanami miało być dla Włochów rewanżem za ostatni przegrany finał. Wprawdzie to La Furia Roja posiadała w swoim składzie piłkarzy o wielkich, znanych i utytułowanych nazwiskach, lecz to skromniejsi Włosi stanowili drużynę. I to było widać na boisku.
Włosi, jak to nie Włosi, nie skupili się tylko i wyłącznie na obronie, nie czekali na okazje do kontry, ale sami wychodzili z inicjatywą. I raz po raz zmuszali hiszpańskich obrońców do pracy. A ci powinni się cieszyć, że de Gea był w dobrej dyspozycji, gdyż w przeciwnym wypadku dość szybko musieliby odrabiać straty.
W 33' bramkarz Manchesteru United musiał jednak uznać wyższość Włochów. Skapitulował po strzale głową Chielliniego. 1:0 dla Italii.
Catenaccio? Tak w zasadzie wyglądała już reszta meczu, choć właściwie to Azzurri mogli jeszcze podwyższyć. Widać jednak było, że brakowało im dobrego napastnika pokroju Del Piero, czy Tottiego. Z kolei w zagraniach Hiszpanów było też dużo niedokładności, a i Buffon znajdował się w znakomitej dyspozycji.
Hiszpanie próbowali a Włosi to cierpliwie znosili, czekając na swoją szansę. I się doczekali. W doliczonym już czasie gry Pelle podwyższył na 2:0 i tym samym pozbawił rywali jakichkolwiek złudzeń.
Mecz z Islandią miał być dla Anglików łatwą przeprawą. W teorii było to spotkanie nowicjusza z pretendentem do tytułu mistrzowskiego, tyle tylko, że założenia nie grają. Zaczęło się dobrze, a nawet bardzo dobrze, gdyż Anglicy wyszli na prowadzenie już w 4', tuż po tym jak Rooney wykorzystał rzut karny. Szczęście Anglików trwało jednak tylko dwie minuty - dokładnie tyle, ile Islandczykom zajęło wznowienie gry i szybka kontra. A potem było jeszcze lepiej (a przynajmniej z punktu widzenia Islandii). Kolejna szybka akcja i nagle zrobiło się 2:1.
Co w tym momencie zrobili Synowie Albionu? Nic. Próbowali wygrać ten mecz na stojąco. Nieskładne akcje, niedokładne podania, łapanie na spalonym, odskakiwanie piłki, głupie straty - tak właśnie prezentowała się Anglia. Na tle mądrze grających Islandczyków wyglądali jak taka zbieranina kopaczy. Okey, mieli parę okazji do wyrównania, ale to wszystko wyglądało tak, jakby im aż tak nie zależało. Za dużo w tym było niedokładności i nonszalancji, brakowało komunikacji, zgrania... Za to rywale umiejętnie się zastawiali, dawali się faulować, przez co otrzymywali rzuty wolne, a parę razy zabrakło im zwykłego szczęścia. Gdyby nie ono, wygraliby znacznie wyżej.
Włosi, jak to nie Włosi, nie skupili się tylko i wyłącznie na obronie, nie czekali na okazje do kontry, ale sami wychodzili z inicjatywą. I raz po raz zmuszali hiszpańskich obrońców do pracy. A ci powinni się cieszyć, że de Gea był w dobrej dyspozycji, gdyż w przeciwnym wypadku dość szybko musieliby odrabiać straty.
W 33' bramkarz Manchesteru United musiał jednak uznać wyższość Włochów. Skapitulował po strzale głową Chielliniego. 1:0 dla Italii.
Catenaccio? Tak w zasadzie wyglądała już reszta meczu, choć właściwie to Azzurri mogli jeszcze podwyższyć. Widać jednak było, że brakowało im dobrego napastnika pokroju Del Piero, czy Tottiego. Z kolei w zagraniach Hiszpanów było też dużo niedokładności, a i Buffon znajdował się w znakomitej dyspozycji.
Hiszpanie próbowali a Włosi to cierpliwie znosili, czekając na swoją szansę. I się doczekali. W doliczonym już czasie gry Pelle podwyższył na 2:0 i tym samym pozbawił rywali jakichkolwiek złudzeń.
Mecz z Islandią miał być dla Anglików łatwą przeprawą. W teorii było to spotkanie nowicjusza z pretendentem do tytułu mistrzowskiego, tyle tylko, że założenia nie grają. Zaczęło się dobrze, a nawet bardzo dobrze, gdyż Anglicy wyszli na prowadzenie już w 4', tuż po tym jak Rooney wykorzystał rzut karny. Szczęście Anglików trwało jednak tylko dwie minuty - dokładnie tyle, ile Islandczykom zajęło wznowienie gry i szybka kontra. A potem było jeszcze lepiej (a przynajmniej z punktu widzenia Islandii). Kolejna szybka akcja i nagle zrobiło się 2:1.
Komentarze
Prześlij komentarz